O Piśmie Świętym

środa, grudnia 27, 2006

Boże Narodzenie. Historia

Nie tylko teologia Narodzin Zbawiciela jest istotna. Także historia. Wydaje się rzeczą ważną, aby zarówno wierzyć, jak i wiedzieć. Rozum może być drogą do wiary; może nią być także wiedza. Jedno nie musi wykluczać drugiego. Dlatego spróbujmy krótko zebrać to, co warto wiedzieć o Bożym Narodzeniu.


Chrystus urodził się kilka lat przed Chrystusem. Najpewniej w 7 roku p.n.e. (spis ludności zarządzony przez Augusta miał miejsce w roku 8). Wtedy bowiem miała miejsce niezwykle rzadka koniunkcja planet (wiemy o tym dzięki relacjom uczonych aleksandryjskich), która może nam wyjaśnić tajemnicę gwiazdy betlejemskiej.

Skąd całe to zamieszanie? Otóż mnich Dionizy (Dionizjusz) Mały, który na polecenie jednego z papieży w VI wieku n.e. starał się stworzyć nowy kalendarz, licząc lata od chwili Narodzin (a nie od założenia Rzymu, jak liczono wcześniej), pomylił się o te kilka lat. A może nie miał po prostu wystarczających źródeł? I tak wygląda na to, że wykonał tytaniczną pracę...


Rzeź niewiniątek nie jest poświadczona w innych źródłach niż Ewangelia według świętego Mateusza. Ale to jeszcze nie musi znaczyć, że do niej nie doszło. Może tylko z jakiegoś powodu nie przyciągnęła uwagi ówczesnych historyków. A może zadbano o to, by nie przyciągnęła? (choć tutaj wkraczamy już z wolna na grząski grunt teorii spiskowych). W każdym razie Herod, przynajmniej w końcowych latach swego życia i rządów, był najprawdopodobniej człowiekiem chorym psychicznie. Władzę sprawował podobnie jak Iwan Groźny, z mrożącą krew w żyłach regularnością mordując kolejnych członków swej rodziny. Łącznie z własnym synem pierworodnym. Mord na kilku tysiącach żydowskich niemowląt nie byłby dla niego niczym straszniejszym niż czyny, których dokonał już wcześniej.


Chrystus nie narodził się w stajence, tylko w grocie. Drewno w pustynno-górzystym krajobrazie Palestyny było zbyt wielkim luksusem, aby ubodzy Hebrajczycy mogli sobie na nie pozwolić.

Skąd zatem stajenka i żłóbek? Zapewne stąd, skąd i jabłko (a nie biblijny owoc; jeśli już, to w tamtym klimacie moglibyśmy raczej mówić o bananie) w raju. Pewne symbole wrastają po prostu w kulturę (malowidła, obrazy, freski, legendy, baśnie, mity) tak głęboko, że w końcu nie pamiętamy już o tym, iż u zarania jeszcze nie istniały. Oto kolejny z powodów, dla których warto wracać do opowieści i tekstów, które znamy już — wydawałoby się — na wylot.


Podróż Maryi i Józefa z Nazaretu do Betlejem nie była usłana różami. Być może ziemscy rodzice Jezusa wędrowali przez Samarię; wydaje się jednak bardziej prawdopodobne, że szli (lub jechali; osły i muły nie były wtedy bardzo kosztowne) wschodnim brzegiem Jordanu. Ziemia Samarytan mogła nie być bezpiecznym miejscem dla Żydów z południowej części dawnego królestwa Salomona; właśnie stamtąd pochodzi przecież bohater przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, którego Jezus wybrał po to, aby unaocznić swym słuchaczom, że nawet wobec mieszkańca wrogiego kraju można (i trzeba!) być zdolnym do miłosierdzia. W każdym razie niezależnie od szlaku, który obrali Józef z Maryją, w trakcie podróży czekała ich długa droga pod górę (różnica wysokości między Galileą a Judeą sięga wielu setek metrów). A Maryja była w dziewiątym miesiącu ciąży. Nie mogło być łatwo, nie mogło zabraknąć zmęczenia i niepokoju. Ale sił dodawała im z pewnością ogromna radość.


Powyższy przegląd jest, oczywiście, fragmentaryczny. A opiera się głównie na wiadomościach uzyskanych od Piotra (któremu bardzo za nie dziękuję) i na wskazanych przez Wojtka (ponownie dzięki) tekstach z Gazety Wyborczej. (Niechaj zostanie mi wybaczone, że w imię rzetelności bibliograficznej pozwalam sobie na sprecyzowanie źródła informacji; nie jest to kryptoreklama, nie wypowiadam się o jakości gazety jako takiej, wskazuję jedynie na dwa artykuły, które uważam za wartościowe). Ściślej rzecz biorąc, chodzi o numer bezpośrednio przedświąteczny, z 23 grudnia 2006 roku, i rozmowę z prof. Marią Jaczynowską na stronie 12 — a także o tekst Jana Turnaua z pierwszych stron dodatku poświęconego turystyce.

Boże Narodzenie

O przyjściu Jezusa na świat opowiada wiele tekstów biblijnych. Dziś chciałbym się skupić na jednym z nich: Łk 2, 1-7. Ten fragment Ewangelii wszyscy znamy już pewnie prawie na pamięć, czytaliśmy go i słyszeli tysiące razy. Takie przyzwyczajenie do Biblii nie jest bezpieczne; łatwo można pomyśleć, że się już wszystko wie, że w danym tekście nie da się już znaleźć nic ciekawego. Sam nie jestem wolny od takich myśli, ale miałem to szczęście, że Bóg dał mi ostatnio obuchem w głowę i uświadomił, jak wielu rzeczy jeszcze nie wiem ani nie rozumiem. Mam nadzieję, że chociaż część z tego uda mi się przekazać.

Na początek streszczenie kazania ojca Pawła Kozackiego, przeora klasztoru dominikanów w Poznaniu, z mszy pasterskiej — spisane przez Wojtka (dzięki!) i leciutko przeredagowane.

Zapewne większość z nas ma bardzo typowy obraz betlejemskiego narodzenia: gdzieś na pustkowiu stajenka, a w niej święta rodzina z nowo narodzonym Jezusem odrzuconym przez ludzi. Jeśli jednak wczytamy się dokładnie w treść Ewangelii, możemy przypuszczać, że było nieco inaczej [...].

"Udał się do Betlejem, miasta Dawidowego, bo pochodził z domu i rodu Dawida". Już to pozwala nam na pierwszy wniosek. Józef z pewnością miał w Betlejem rodzinę. W kulturze semickiej było nie do pomyślenia, żeby nie przyjąć swojego krewnego (współcześnie niestety to się zdarza). Musimy jednak pamiętać, że w owych czasach domy były niewielkie, zwykle jednoizbowe, i w przypadku gości robiono im po prostu trochę miejsca na ziemi. Możemy więc śmiało przypuszczać, że Maryja i Józef zostali przyjęci przez krewniaków. Jeśli chodzi o "gospodę", to w oryginale greckim jest to słowo, które pojawia się jeszcze raz, gdy Pan Jezus szuka miejsca na Ostatnią Wieczerzę. Chodziło zatem o miejsce bardziej ustronne. Wszystkie matki, które rodziły, mogą sobie wyobrazić, jak niedogodne byłoby rodzenie na ziemi, w ciasnej sali pełnej ludzi. Potrzeba przecież pewnej intymności.

W Betlejem większość domów budowana była przy skale. Jedna ściana przylegała do skały, którą często wykorzystywano do tworzenia dodatkowych pomieszczeń i trzymano tam m.in. zwierzęta. Prawdopodobnie gospodarze, z braku lepszego miejsca, przenieśli Maryję właśnie tam, by zapewnić jej minimum intymności.

Możemy się domyślać, że było im bardzo wstyd. I z tego niech wypływa wniosek dla nas - Jezus narodził się w najciemniejszym, najbardziej niegodnym miejscu. Ale ci ludzie przyjęli go tak, jak potrafili najlepiej - nie odrzucili, jak się powszechnie opowiada, ale właśnie przyjęli. My często tak bardzo wstydzimy się swoich grzechów, że wolimy Jezusa nie przyjmować w ogóle. A On chce przyjść właśnie tam, do naszego najciemniejszego wnętrza, by rozświetlić je swoim blaskiem. Jeśli wpuścimy Boga tak, jak potrafimy, tacy, jakimi teraz jesteśmy, On przemieni nas i rozświetli.

Jest jeszcze historia pastuszków. Aniołowie objawili im radość wielką. "Anioły to są takie stwory", które cieszą się i rozgłaszają, gdy dzieje się wielkie dobro. Jezus nauczał, że większa jest radość w niebie z nawrócenia jednego grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Możemy zatem być pewni, że jeśli przyjmiemy Boga do naszego serca, jeżeli pozwolimy Mu na to, by w nas działał, to pojawią się tacy ludzie na naszej drodze, którzy to zauważą. Którzy zauważą tę zmianę i będą się razem z nami radować.

Co więcej - widzimy, że pastuszkowie przybywają do Betlejem. Podobnie i ludzie, którzy zauważą, że narodził się w nas Bóg, będą przybywać do blasku, który promieniuje z naszego przemienionego wnętrza.

Proste i piękne zarazem. Nie potrzeba wielkich słów, aby przewrócić do góry nogami tradycyjne wyobrażenie o narodzinach Pana. To jeszcze nie znaczy, że ów wcześniejszy obraz jest bezwzględnie fałszywy; z pewnością jednak warto wiedzieć, iż mogło być całkiem inaczej. Zresztą Ewangelia (w tym wypadku Łukaszowa) to przecież Dobra Nowina — dobra, nie zła. Byłoby może nieco dziwne, gdyby miała się zaczynać od przygnębiającego opisu odrzucenia Boga przez ludzi. Co prawda św. Jan pisze, że

Na świecie było [Słowo], a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli,

ale wolno nam chyba odnieść to nieprzyjęcie do późniejszej, publicznej działalności Jezusa.

Wygląda na to, że pierwsi ludzie, których Bóg spotkał na ziemi, byli Mu jednak życzliwi. Okazali także życzliwość Jego opiekunom. Niech ta myśl dodaje nam sił.

środa, grudnia 06, 2006

Nie zabijaj

Życie ludzkie nie jest wartością absolutną.

Takie postawienie sprawy może się wydać oburzające, a co gorsza — głupie. W końcu co może być cenniejszego niż ludzkie życie? A poza tym w Biblii mamy przecież jasny nakaz: Nie zabijaj. Bez warunków i bez osłonek. Zatem o czym tu jeszcze dyskutować?

Na początek dygresja. Pojęcie wartości absolutnej jest w ogóle pojęciem bardzo niebezpiecznym. Niektórzy z nas byliby pewnie skłonni uznać za taką wartość wolność. Inni prawdę. A może Wolność i Prawdę, na wzór Platona? Ale i z tych wartości żadna absolutna nie jest. Dlaczego?


O wolności można by długo. Najprościej jednak przypomnieć, że właśnie z hasłem Liberté na ustach szli do boju koryfeusze Wielkiej Rewolucji Francuskiej. A przy okazji popadali w rażącą sprzeczność, głosząc, że idee wolności i równości można ze sobą pogodzić... Ale to był jeszcze ten okres pięknej naiwności, w którym wierzono, iż połączenie wszystkich uniwersalnych ideałów jest możliwe. (Zainteresowanych odsyłam do wspaniałej książki Korzenie romantyzmu Isaiaha Berlina). Tymczasem jak pisze Tadeusz Żychiewicz w Poczcie ojca Malachiasza (kolejna świetna lektura!), jest oczywiste, że pragnienie wolności od prawa grawitacji nie jest rzeczą specjalnie rozsądną. Tych, którzy o tym nie wiedzą i którzy chcieliby się stać "wolni", czeka (niestety) zetknięcie z twardym podłożem. Uznajemy zatem za rzecz rozsądną i słuszną podporządkowanie się prawom przyrody. Nawet kiedy próbujemy je przekraczać, cały czas jest coś innego, czemu musimy oddać pierwszeństwo. Nawet twórcy samolotów, które dały ludzkości skrzydła, muszą pamiętać o nieubłaganych prawach fizyki. Dlaczego miałoby być inaczej w sprawach moralnych?

Wolność jest świadomością obowiązku. Nie jest jego odrzuceniem. Mówił o tym już Kant.

Ktoś powie: dobrze, a więc słuchając głosu sumienia, nie jesteśmy naprawdę wolni. Ma to jednak sens tylko wtedy, gdy zniewolonym nazwiemy i tego, kto powstrzymuje się od kradzieży zgubionego portfela. Posłuchał sumienia, a więc nie jest człowiekiem wolnym; wolny byłby wtedy, gdyby wbrew temu wewnętrznemu głosowi zdecydował jednak portfel ukraść. (W psychologii taki bunt przeciw ograniczeniu wolności nosi nazwę reaktancji).

Absurdalne? Tak. Bo też właśnie ad absurdum prowadzi nas jakakolwiek absolutyzacja pojęcia wolności.


Prawda. Jeden z trzech naczelnych ideałów Arystoklesa. Tożsama z Dobrem i Pięknem. Myśl, że można wyrządzić komuś szkodę, mówiąc mu prawdę, jest nieporozumieniem. Jest niedorzeczna. Prawda jest zawsze piękna i dobra.

Terapeuta podczas pracy. Lekarz przed człowiekiem nieuleczalnie chorym. Spowiednik w konfesjonale. Emisariusz państwowy ukrywający tajne dokumenty. Znajoma powstrzymująca się od powiedzenia drugiej znajomej, że ta ma nieładną sukienkę.

Czy to wszystko doprawdy jest aż tak jednoznaczne?


Prawda także nie jest absolutem. Albo raczej: jeśli jest absolutem, to zbyt łatwym. Wyzbądźmy się przekonania, że jedna prosta zasada, którą można racjonalnie odnaleźć, objąć rozumem i przekazać innym bez cienia wątpliwości, pozwoli stworzyć na świecie ład i porządek. To już wiemy. W tym jesteśmy mądrzejsi niż oświecenie.

Absolutem może być miłość. Czy raczej: Miłość. Caritas. Agape. Ale i ona mieni się w naszych oczach tyloma odblaskami tęczy, że o jednoznaczności nie ma tu mowy. Nieprzypadkowo święty Paweł opisał Ją w swoim liście tak pieczołowicie. A przecież i on nie mógł napisać o Niej wszystkiego.


Życie ludzkie nie jest wartością absolutną.


Już nie potrzeba przykładów z codzienności. Każdy bez trudu znajdzie ich dosyć. Ale co z koronnym argumentem: Nie zabijaj? Jakże moglibyśmy go odrzucić?


Clive Staples Lewis, profesor Uniwersytetu w Cambridge i przyjaciel Johna Tolkiena, twórca Opowieści z Narnii, był także głęboko wierzącym wyznawcą Chrystusa. Protestantem, anglikaninem, ale to nie ma dla nas znaczenia. Dla niego — w pewnym sensie — także nie miało. Pisał o wszystkich odcieniach chrześcijaństwa, wskazując na to, co je łączy w sprawach najważniejszych. Jego książki o religii i wierze — Cztery miłości czy Chrześcijaństwo po prostu — są jednymi z piękniejszych, jakie napisano.

Nie był jednak cukierkowy. Tam, gdzie trzeba uderzyć — uderzał z całych sił. Jeden z takich ciosów dotyczy właśnie pytania o życie i śmierć.

A wszystko tkwi w przekładzie.

Być może nie jest dobrze, że piąte przykazanie Dekalogu znamy jako Nie zabijaj. Może słuszniejszą wersją byłoby Nie morduj. Właśnie takie znaczenie ma bowiem, jak pisze Lewis, czasownik grecki użyty w Septuagincie. Przytacza również poglądy znanych mu specjalistów od hebrajskiego, z których wynika jasno, że o mordowaniu, nie zabijaniu, mówiło także stosowne słowo pierwszych autorów Biblii.

Pomyślmy kiedyś, co to zmienia. Bo zmienia wiele.


Chrześcijaństwo jest religią Absolutu. Ale to nie jest łatwy absolut. I nie wygląda na to, byśmy mogli znaleźć tak jasne i proste wskazówki dla naszej drogi w tym świecie. A jeśli ktoś twierdzi, że jest inaczej, jeśli przede wszystkim uważa, że on te wskazówki poznał i może je przekazać innym — wówczas miejmy się na baczności. Historia jest gorzką nauczycielką.